Ja kiedyś byłem (nawet kilka razy) - niestety ostatni raz dosyć dawno. Polecam bo to niezapomniane przeżycie, a możliwość jazdy tam (bez ograniczeń prędkości), to inny wymiar jazdy, nawet dla największych kozaków.
Mój tekst ukazał się kiedyś na łamach Świata Motocykli - dotyczy się wyjazdu na IOM TT w roku 2002 - to jeszcze czas granic, komórek tylko z SMSami i autostrady od Konina do Swarzędza. Zapraszam do przeczytania.
Isle of Man Tourist Trophy
Tourist Trophy, Northern 100, Manx Grand Prix. Fanom sportów motocyklowych nazwy te mówią wszystko – to wyspa Man - położona wpół drogi między Anglią, a Irlandią. Jedne z ostatnich na świecie wyścigów motocyklowych, rozgrywane na drogach publicznych – bardzo szybkie, bardzo niebezpieczne i bardzo widowiskowe. Czy takie są na prawdę? Postanowiłem sprawdzić osobiście.
POMYSŁ
...chodził po głowie już dawno – cóż może być w końcu bardziej interesującego dla pasjonata sportów motorowych niż dwutygodniowa impreza, na której jest wszystko co się kocha? Niestety w poprzednich latach brak czasu, gotówki, czy jak w zeszłym roku, odwołanie całej imprezy (grasujące szalone krowy) nie pozwalały na realizacje planów.
Teraz krowy nie są już tak szalone, a na dodatek na miejsce zaprasza znajomy, John Richards, startujący w tegorocznych wyścigach na wyspie Man. Będzie więc świetne towarzystwo do zabawy, miejsce do mieszkania i darmowa tajska kuchnia przygotowywana przez jego żonę – No i (która jest Tajką oczywiście). Czy trzeba więcej argumentów, by zrozumieć, że podróż˝ jest nieunikniona?
Nic więc nie może mnie zatrzyma, a to że z końcem maja zostałem zwolniony z pracy pomogło mi wyjechać bez urlopowej łaski (jakiej doświadcza się zawsze, gdy próbuje się wyjechać gdzieś na dłużej niż kilka dni). Dzięki otrzymanej odprawie kwestia dojazdu została rozwiązaną równie szybko – jak dostać się na wielką imprezę motocyklową? Motocyklem, oczywiście!
Przegląd motocykla na szczęście został wykonany kilka tygodni wcześniej, więc krótkie pakowanie niezbędnych rzeczy, mapa, portfel, paszport, dziewczyna ucałowana i można wyruszać w...
...DROGĘ
No tak. Jak wiadomo najtrudniej zacząć, więc i w tym przypadku nie może być inaczej. Poznań wita mnie wieczornym oberwaniem chmury, a ja głupi na dodatek wjechałem na jego kulejącą obwodnicę. Zanim zatrzymam się na założenie przeciwdeszczówki jestem już mocno przemoczony, no i przede wszystkim strasznie wściekły – zamiast się przebrać zawczasu postanowiłem, że zrobię to na “następnej stacji benzynowej”. Jadę już ubrany w strugach deszczu i zapadających ciemnościach za jakimś TIRem licząc jak długo będę się z tą prędkością wlókł do granicy. Rachunki nie są pocieszające – najprędzej druga w nocy, ale leje tak, że nie mam zamiaru ryzykować życia by dojechać chwilę wcześniej.
Od granicy w Świecku (gdzie objeżdżam dość dużą kolejkę i za milczącym przyzwoleniem WOPisty wpycham się tuż przed okienko paszportowe) już troszkę lepiej. Pada, co prawda tak samo, ale chociaż droga dobra i nikogo z na przeciwka. Od tej pory prędkość jazdy znacznie wzrasta i już praktycznie do końca nie schodzi poniżej 150 km/h. Wyjeżdżam w końcu z padającego deszczu i od tej pory tylko zimno daje mi się we znaki (jest tylko ~70C). Tak dojeżdżam do Hannoveru, gdzie zmęczony i zziębnięty nocuje w hotelu przy stacji benzynowej. Jeszcze rzut oka na licznik – pękło prawie 850 km. Jak na wyjazd z Warszawy o godzinie 17 z minutami, nie najgorzej.
DROGA II
Wstaję jak zwykle znacznie później niż planowałem (już po 10-tej), więc nawet nie jem przysługującego gościom śniadania tylko od razu wskakuję w skóry i udaję się do motocykla. Tu z ukontentowaniem stwierdzam, że nic nie zginęło (sakwy ze wszystkimi bagażami zostały – nie chciało mi się ich w nocy zdejmować), więc wskakuje raźno na motocykl i zapinam w trasę. Trzeba korzystać z niemieckich dróg wiec jadę cały czas, gdzie mogę w granicach 200-230. “Autobachny” są wspaniałe – równiutkie i bardzo bezpieczne, a na dodatek prawie puste (w końcu jest sobota). Suuuuuper jazda. Niestety odkrywam zaraz istotną wadę mojego motocykla – lampka rezerwy zapala się już po około 160 km od tankowania. Oznacza to znacznie większe spalanie niż przewidziałem w kosztach wyjazdu, no ale jak tu nie poganiać?
Tankując średnio co 40 minut (trochę się czuję jakbym jeździł od stacji do stacji), syfiąc łańcuch smarem co drugie tankowanie i wcale nie zwalniając (a nawet przyspieszając – rekord wyjazdu to ponad 280 na obwodnicy Brukseli) dojeżdżam do Calais. Szybki zakup biletu w biurze Sea France i po 15 minutach już mocuję z załogantem motocykl na promie odpływającym do Dover. Jest 15.15, a ja już przejechałem ponad 650 km!
ANGLIA
Witaj ziemio ludzi jeżdżących pod prąd! Troszkę się obawiałem zmiany stron ruchu, ale spędzony niedawno tydzień na Cyprze, spowodował, że przystosowanie do ruchu prawostronnego przyszło całkiem naturalnie, zajęło góra 5 minut. Teraz już prosta droga – Londyn, a potem autostradą M1 w stronę Liverpoolu. Oczywiście na obwodnicy Londynu ze dwa razy mylę zjazdy – co za idiota wymyślił, że tutaj najważniejsze są kierunki geograficzne, a nie duże miasta. To tak jakby trasą katowicką jechać na “południe” a nie na “Katowice”. Idiotyzm. Kiedy to w końcu pojmuję i zmieniam sposób myślenia - trafiam już na odpowiednią drogę. Trochę czasu straciłem, ale jak wiadomo, zawsze łatwiej wrócić niż dojechać.
Nie jedzie się też tak fajnie jak w Niemczech. Wydaje się, że Anglicy cierpią na syndrom polskiego kierowcy – na autostradzie M1 (skądinąd najbardziej zatłoczonej w tym kraju), prawy pas jest najwolniejszy i na dodatek nikt nie kwapi się z ustępowaniem szybszym pojazdom. Nie ma rady – mimo chęci jazdy zgodnej z przepisami, przeciskam się między samochodami z prędkościami rzędu 130 km/h. I tak nieźle - samochodem ciągnąłbym się znacznie wolniej.
Po przejechaniu kolejnych 500 km docieram w końcu do Liverpoolu. Ku swojemu zdziwieniu i lekkiemu niedowierzaniu trafiam bez problemu do terminala promowego skąd odpływa prom na wyspę Man (tak na prawdę to tylko nabrzeże portowe i 4 duże baraki). Zaraz po zatrzymaniu odkrywam, że niestety zapomniałem zapiąć jednej z sakw przy ostatnim tankowaniu – z i tak dość ubogiego bagażu ubyła jedna bluza – dobrze, że nic cenniejszego.
LIVERPOOL
Przekonany, że najgorsza i najbardziej męcząca część trasy już za mną (o ludzka naiwności!) udaję się do kasy linii Steam Pocket (obsługujących połączenia z Liverpoolu do Douglas na wyspie Man) celem zakupienia biletu. Niestety tutaj śliczna ruda pani na moją prośbę o bilet uśmiech się i mówi “nie ma”. Troszkę zaskoczony i zbity z tropu tą odpowiedzią proszę kolejno o bilety na następny rejs, dzień jutrzejszy, pojutrzejszy... Ale ciągle uzyskując tę samą, mało satysfakcjonującą odpowiedź – “sorry, we’re fully booked”. Tutaj stres był już dość totalny, co prawda przed wyjazdem wysyłałem maila z pytaniem o rezerwację, ale z braku odpowiedzi nie zawracałem sobie tym tematem głowy. Dość naiwnie uznałem, że problemów z promem nie będzie – w końcu to kapitalistyczny kraj. Na pytanie, co zatem mogę zrobić chcąc się dostać na wyspę ruda pani proponuje tzw. “standbay list”, z której to motocykle będą zabierane w miarę wolnych miejsc na promach i pozycję na czwartej, zapisanej gęstym maczkiem kartce formatu A4.
Na to nie mogłem się zgodzić! Od słowa do słowa i czaru do czaru, opowiedzeniu skąd jestem, jak długo tutaj jechałem (kurcze, na prawde długo) i dlaczego mój kombinezon jest, co najmniej o kilogram cięższy od przyklejonych do niego owadów (obrzydliwie tłustych), dość niespodziewanie dla siebie samego odnoszę sukces. Właściwie SUKCES chciałoby się powiedzieć. Bardzo po cichutku moja kochana Pani mówi – proszę iść do pierwszej kasy i mój kolega sprzeda Panu bilet. Nie bardzo jeszcze rozumiejąc, o co chodzi (oprócz tego, że kosztuje drogo) i krótkich konsultacjach telefonicznych staję się szczęśliwym posiadaczem biletu. To się nazywa wyprzedzanie – już nawet nie lista oczekujących, ale normalny bilet gwarantujący załadunek. Dobrze, bo przez moment czułem, że chyba zostanie mi tylko porwanie jakiejś pływającej jednostki albo tygodniowe wakacje w Anglii. Hurra! Zostaję także “maskotkà” parkingu – każdy, kto dochodzi, że musiałem przyjechać z daleka od razu wdaje się ze mną w rozmowę. Wszyscy częstują rozgrzewaczami, które chętnie (w imię kontaktów międzynarodowych, oczywiście) przyjmuję - w końcu dziś jedyna trasa, jaka mnie czeka to 200 m do promu.
PROM...
...niestety nie odpłynął tak szybko jak się tego wszyscy spodziewaliśmy. Problemy z silnikami spowodowały, że czekaliśmy wszyscy na nabrzeżu przez ponad 3 godziny (do 4 nad ranem) na drugi prom, który miał nas zabrać. Mimo wcześniej zaaplikowanych środków bratająco - rozgrzewających jest mocno zimno – wieje wiatr od wody, a na dodatek mży deszcz. Wreszcie jest! I to na dodatek najnowocześniejszy prom-katamaran tej linii – oznacza to, że nasza podróż zajmie niecałe 2, a nie ponad 4 godziny na morzu. Szybki załadunek – niesamowity widok, cała ładownia wypełniona motocyklami gęsto ustawionymi obok siebie – od GoldWingów po Supersporty. Z resztą, czy płynęliście kiedykolwiek promem, którego praktycznie wszyscy pasażerowie noszą motocyklowe ciuchy? Wszędzie skóry, kombinezony, goretxy, każdym ręku kask albo tankbag. Dopadam wolnego lotniczego fotela na pokładzie widokowym (ci co nie mają tyle szczęścia już układają się na podłodze) i niemal natychmiast zasypiam – mimo noclegu na trasie jestem straszliwie styrany.
ISLE OF MAN
Wita nas pogodą tak paskudną, jak tylko można sobie wymyśleć. Z resztą cały ten tydzień upłynie pod znakiem nie najlepszej pogody! Zatem jest godzina 6.30 rano, zimno i szaro-buro, wieje porywisty wiatr i zacina rzęsisty deszcz. Jak pomyślę, że przyjechałem tutaj spać pod namiotem to od razu robi mi się gorzej. Nic to, twardym trzeba być. Wyładunek przebiega nadzwyczaj sprawnie – każdy zniecierpliwiony długą drogą wsiada na swoją maszyna i jak najszybciej wyjeżdża. Już na lądzie pytam jednego “marchala” jak trafić na kemping zawodników, gdzie mieszka mój kolega. Jako, że praktycznie wszyscy w trakcie zawodów mają z nimi coś wspólnego, ten udziela mi kilku prostych wskazówek i po 10 minutach jazdy (i 60 czekania aż skończy się urwanie chmury, które dopadło mnie w połowie drogi) trafiam na kamping do moich przyjaciół.
ATMOSFERA...
...jest wspaniała. Przypomina wielki motocyklowy zlot, pełen przeróżnych atrakcji. Wszystko zaczyna się i kończy w Douglas, gdzie znajduje się start do wyścigów. Wszędzie, nawet w najmniejszych uliczkach setki motocykli zaparkowanych, gdzie tylko się da – czasami tak ciasno, że z pewnością do wyciągnięcia jednego trzeba przesunąć kilka innych. Setki motocykli poruszają się cały czas po nadmorskiej promenadzie – słychać głośne wydechy, klaksony, a od czasu do czasu dochodzi do nosa zapach palonej gumy. To pewne – samochody w tym tygodniu znajdują się w mniejszości. Przed pubami, znajdującymi się prawie w co drugim domu, odbywają się spontaniczne pokazy “kaskaderskie” a co bardziej udane sztuczki, czy spalenie gumy nagradzane są gromkimi brawami. Całe miasto się bawi z motocyklistami i całe miasto żyje tą imprezą. Wszędzie ludzie w motocyklowych ciuchach - nikogo nie dziwi widok faceta w jednoczęściowym kombinezonie z aerodynamicznym garbem z koszykiem w supermarkecie czy nawet tańczącego na dyskotece. W każdym klubie, od dość wczesnego popołudnia, występują nagie panie mające za zadanie rozgrzać motocyklową brać, wszędzie koncertują zespoły rockowe. Zabawa na całego. Trzeba tylko uważać, by za bardzo się w nią nie wciągnąć, gdyż zagraża to bardzo rannemu oglądaniu odbywających się wyścigów, a i policja czuwa, czy ktoś nie przegina z imprezowaniem. Pobyt tutaj, z pewnością nie jest dla mięczaków - w końcu nie jeden dzień zabawy, lecz nieprzerwany tydzień ostrego baletowania.
Zupełnie inaczej wygląda kemping zawodników, na którym mieszkam (na szczęście nie w namiocie tylko w jednym z samochodów mojego znajomego). Tutaj wszędzie widać atmosferę skupienia, tak zupełnie odmienną od party odbywającego się kilka ulic dalej. Każdy team zajęty jest przygotowywaniem swoich maszyn, poprawkami po jazdach treningowych, dopieszczaniem ostatnich szczegółów. Wyścig jest tak wymagający zarówno dla startujących, jak i dla ich maszyn, że nie pozostaje miejsca na przypadek. Jedynie ci, co wyścigi mają za sobą mogą sobie pozwolić na wyluzowanie – to ci których wracających z imprez spotyka się idąc myć rano zęby.
WYŚCIGI
Odbywają się co drugi dzien. A cały poprzedzający tydzień trasa wyścigu jest dwa razy dziennie zamykana na czas treningów (rozpoczynają się one rano o 5.15, a wieczorem o 18.15). Wyścigi odbywają się od niedzieli do piątku – najczęściej 2 wyścigi jednego dnia. Potężna dawka emocji – niestety można być tylko w kilku miejscach na całej pokonywanej kilkukrotnie (od 2 do 6 razy) przez zawodników pętli o długości 61 km. Start odbywa się kolejno wg numerów startowych w 10 sekundowych odstępach. Kilkanaście minut wystarcza żeby wszyscy zawodnicy (w niektórych klasach jest ich prawie stu) znaleźli się w drodze. Jeszcze kilka minut przerwy i pierwsi startujący mijają linię mety po ukończeniu okrążenia. Najnowszy rekord okrążenia ustanowiony przez tegorocznego tryumfatora TT Davida Jeffriesa (wygrał w sumie 9 wyścigów w równych klasach) na Suzuki GSX-R 1000 to 17 minut i 47 sekund, co daje niewiarygodnà wprost średnią prędkość prawie 205 km/h.
Śledzenie informacji z trasy wyścigu, ułatwia komentarz na ˝żywo Radia Tesco, którego 3 doświadczonych komentatorów rozmieszczonych jest w najbardziej znaczących punktach wyścigu. Nawet jeżeli nie ma się własnego radia wystarczy się przysunąć bliżej kogoś, kto o nim nie zapomniał, bądź ustawić pod jedną z występujących od czasu do czasu szczekaczek. Dosłownie, na całej trasie wyścigu praktycznie nie ma miejsca, gdzie nie było by słychać radiowego komentarza. Znacznie to rekompensuje niedogodności związane z obserwacją tylko nieznacznego fragmentu trasy.
CO MÓWIŃ MISTRZOWIE
Skala trudności wyścigu jest tak duża, że pośród nazwisk zawodników tu startujących nie znajdziecie wielu zawodników ze świata SBK czy GP, a już na pewno nie tych z jego czołówki. Zawodnicy tu odnoszący sukcesy są najczęściej dużo starsi i doświadczeni. Dość przypomnieć, że nieżyjący już niestety wielokrotny triumfator TT, Joey Dunlop miał prawie 50 lat, gdy wygrywał ostatnie tutaj zawody! Kilka lat temu wyzwanie podjął Carl Fogarty, ale nie odniósł w wyścigu żadnego sukcesu. W tym roku gościem honorowym TT była gwiazda SBK - mistrz świata - Colin Edwards (jego ojciec brał udział w wyścigach TT w latach ’70-tych). Nie brał udziału w wyścigach, ale dokładnie zapoznał się z całą trasą. Niech jego słowa starczą za komentarz: “Ci ludzie muszą być szaleni i mają na pewno większe jaja ni˝ ja”. Nic dziwnego – najtrudniejsze fragmenty torów wyścigowych na tle tutejszych warunków muszą wyglądać jak trzypasmowa autostrada pokonywana rowerem. Z resztą, jak twierdzą tutejsi bywalcy, przez pierwsze trzy lata zbiera się tutaj doświadczenia i uczy trasy – dopiero potem można zacząć myśleć o wygrywaniu.
JAK ZA DAWNYCH LAT
Wszędzie widać jak długą historię mają te wyścigi. Są uroczym połączeniem nowoczesności i klasyki. W czasach dominującej elektroniki, tutaj wyniki zawodników są cały czas pisane kredą na specjalnie zbudowanej tablicy, a analogowe zegary służą pokazywaniu, którą część trasy dany zawodnik przemierza. Podobnie w paddocku nie uświadczymy nowoczesnych szybkonapełniających zbiorników na paliwo – są za to pojemniki z wężami jak na stacji benzynowej – dla każdego, kto bierze udział w wyścigu, napełnianie baku z tą prędkością musi trwać wieczność.
Jeszcze lepiej klimat dawnych lat oddaje honorowe okrążenie (“TT lap of honour”), w czasie którego można obejrzeć w akcji ścigające się tu dawniej motocykle. Głównie dominują maszyny z lat ’60-tych i ’70-tych (te starsze można spotkać na Post TT Racing Weekend w Mallory Park), choć zdarzają się i takie jak BMW R5SS z roku 1949, czy KTT Mk8 z roku 1951. Niektórzy z posiadaczy tych wspaniałych motocykli to dawni zawodnicy, dziś przyjeżdżający tutaj by jeszcze raz zasmakować dawnej atmosfery.
TRASA TT
Jak bardzo nieprawdopodobnym wyczynem jest ściganie się w TT, można się przekonać samemu. Codziennie drogową pętlą, po której ścigają się zawodnicy, setki motocyklistów próbują podjąć wyzwanie jakie ta droga stawia. Przejechanie ponad 60 kilometrów wąskiej (bez poboczy), krętej i wcale nie najlepszej drogi, pokonywanej samodzielnie z mimo wszystko dużo niższą prędkością, pozwalają docenić odwagę tych, którzy odkręcają na niej gaz do końca. Co prawda w miastach trzeba przestrzegać limitów prędkości – w prawie każdym stoi policja z radarami, ale na odcinkach między nimi, czy w górach każdy jedzie tyle, ile fabryka dała. Na czas TT nikt tam prędkości nie pilnuje i jak mówią sami Anglicy, jest to jedyny moment i miejsce w ich kraju, kiedy za speeding nie zostanie się ukaranym mandatem.
Staram się codziennie jeździć tą trasą, ale do prawdziwego wymiatania jeszcze mi daleko. Mimo to dość szybko idzie mi całkiem nieźle i już po dwóch dniach jako tako pamiętam trasę. Jest bardzo różnorodna – zaczyna się w centrum miasta, potem przez jego przedmieścia i mniejsze miejscowości dochodzi do brzegu morza, gdzie skręca ostro i poprzez drugie duże miasto wchodzi w góry. Na początku trasy potrafi być gorąco, na drugim brzegu wyspy mocno wiać, w górach być mokro i deszczowo przez cały dzień! Na dodatek każdy stara się pojechać jak najszybciej, schodząc jak najniżej na każdym zakręcie, a wszystko to w normalnym ruchu. Trzeba uważać też na jadących z na przeciwka – wielokrotnie zdarzały się wypadki powodowane przez obcokrajowców, którzy w ferworze odkręcania manetki zapominają którą stroną drogi powinni się poruszać.
Jeździmy grupą ze znajomymi: biorący udział w wyścigach John i jego znajomy Peter, Walter i David (pierwsi Argentyńczycy biorący udział w TT), a także Andrew, XXX i XXX (mechanicy). Jako, że wszyscy mają doświadczenie w jeździe na motocyklach tempo zawsze jest wysokie a i sytuacji niebezpiecznych kilka nam się zdarza. Ja, na skutek własnego błędu prawie wpadam na kamienną ścianę. Innym razem, na centymetry mijam się z motocyklem tnącym z na przeciwka złym pasem drogi (ach ci zapominalscy Niemcy). Andrew raz wypada z zakrętu i doszczętnie rozbija motocykl – na szczęście poza stratami w sprzęcie i przerwą w pamięci (ę mu pamiątkowe zdjęcia, czego potem zupełnie nie pamięta) jest OK – zrobione na wszelki wypadek badania to potwierdzają. Także w sumie nic więcej się w czasie naszych przejażdżek nie dzieje (no może poza kilkoma zupełnie niegroźnymi ślizgami).
Aha, jest jeszcze David – ten w trakcie swojego wyścigu (Junior 600 TT) na ostatnim zakręcie upada i lamie lewą rękę´. Ale adrenalina jest tak duża, że wsiada z powrotem na motocykl, pokonuje ostatnie 3 kilometry i kończy wyścig, tracąc tylko jedno miejsce w stosunku do tego, które zajmował. Dopiero na mecie, kiedy emocje ustępują, prawie mdleje z bólu i wyczerpania. Na szczęście złamanie nie jest groźne i po zagipsowaniu ramienia i jednodniowej obserwacji w szpitalu wraca do naszego obozowiska.
WYPADKI
To ciemna strona całej imprezy. Ale każdy zdaje sobie sprawę z ryzyka, jakie na siebie bierze. Tutaj nie ma profilowanych zakrętów, mury są blisko drogi i z prawdziwego kamienia, a drzewa zupełnie nie gumowe. Utrata panowania nad motocyklem w najlepszym razie oznacza połamane kości (niewielu jest zawodników, którym nic się nie stało), w najgorszym ciężkie obrażenia, czy śmierć. W tym roku także jest kilka ofiar śmiertelnych i wielu połamanych – szpital w Douglas codziennie ma ręce pełne roboty. Aby zapewnić maksymalne bezpieczeństwo trasę wyścigu zabezpieczają setki porządkowych, a wśród ścigających się jeździ kilkanaście motocykli ratunkowych, mających za zadanie jak najszybciej poinformować o zaistniałym wypadku. Oczywiście helikoptery i karetki czekają cały czas w pogotowiu. Poza czasem wyścigów nie jest lepiej – każdy chyba wie jak może się skończyć chwila nieuwagi, czy przecenienie własnych możliwości w normalnym ruchu. A tutaj na dodatek, każdy (niezależnie czym jeździ) stara się gnać jak najszybciej. Codziennie trafia do szpitala wielu motocyklistów i każdego dnia jeżdżąc po trasie widzę pozostałości po coraz to nowych wypadkach.
RAMSEY SPRINT
Nie można opuścić imprezy w Ramsey – w dniu kiedy nie odbywają się wyścigi, praktycznie wszyscy motocykliści nadciągają do tego miasta na dzień pełen atrakcji. Główną jest sprint, w którym udział może wziąć każdy chętny. Niezależnie od tego, czy dysponuje specjalnie zbudowanym do sprintu motocyklem, streetfighterem, czy minibikiem jest entuzjastycznie witany, a start nagradzany brawami. Oprócz tego atrakcje dla każdego – z tych typowo motocyklowych można wymienić jeszcze: pokazy jazdy, wyścigi minibików, konkursy balansowania motocykla i wiele wiele innych, a wszystko to przy akompaniamencie grających na żywo kapel. Wszędze także zatrzęsienie motocyklowych akcesoriów – gdyby ktoś czegoś zapomniał lub potrzebował może być prawie pewny, że nie będzie miał problemów z kupnem.
KONIEC
Tydzień mija w zastraszającym tempie – wrażenia trudno opowiedzieć, a starczyłoby ich do obdarzenia kilku wyjazdów. Tymczasem na kalendarzu docieramy powoli do daty oznaczającej, że zaraz nie będzie tutaj co robić i czas najwyższy zbierać manatki. W pamięci pozostanie wspaniała impreza i przyjazna atmosfera, a także wiele znajomości tutaj nawiązanych.
POWRÓT
Dla osoby nie posiadającej rezerwacji (bo przecież już od dawna nie ma miejsc) powrót na ląd angielski nie jest wcale łatwy. Postanawiamy wrócić w piątek po ostatnich wyścigach, by uniknąć tłumu, który ruszy w sobotę. Pakujemy obozowisko – dwa wielkie vany załadowane po brzegi, każdy z tak samo zapakowaną przyczepą kempingową – to całe nasze obozowisko, dodatkowo ja i Andrew wracamy na motocyklach. Jadę zadzwonić do znajomych i przyjeżdżam na “stand-by” do Liverpoolu tak z kwadrans po moim znajomym. Nie jest źle (a przynajmniej jeszcze wtedy tak mi się wydaje) – jestem 12, w kolejce, która z minuty na minutę staje się coraz dłuższa. Za chwilę jestem już trzeci – poprzednie motocykle łapią się na prom o 17.00 – super dziś wieczorem będę spał u mamy Johna w Chesterfield. Szybko okazuje się jednak, że miłe plany walą się i sytuacja nie jest wcale różowa - kolejne promy odpływają, a obsługa nie chce zabrać nawet jednego dodatkowego motocykla. Robimy kolejne awantury zrywając się w nocy co dwie godziny w nadziei, że tym razem się uda odpłynąć, a grupa zdenerwowanych czekających za każdym razem staje się coraz większa. Wreszcie sukces – po kolejnych nerwach i awanturowaniu się prawie o 5 rano zostaje odliczone kolejne 10 motocykli i wpuszczone na odpływający prom. Co ciekawe zostaje po nas jeszcze sporo wolnego miejsca – a mówili, że nie ma go w ogóle! A żeby ich ch... strzelił!
Około 8.00 rano docieramy do Liverpoolu, gdzie zjadam śniadanie (McDonalds rulez) wypijam ze 4 kawy, odpisuję na wszystkie SMSy, jakie otrzymałem (niestety na wyspie telefon Idei nie działał) i udaję się w niedaleką drogę do Chesterfield (jakieś 180 kilometrów). Docieram tam bez większych przygód (po drodze przejeżdżam wiewiórkę-samobójczynie i prawie wpadam na świeże ścierwo jakiegoś wielkiego zwierzaka – te dwa razy robi mi się na prawdę gorąco nawet mimo ciągłe padającego deszczu), witam się ze wszystkimi domownikami, jeszcze angielski obiad i na najbliższych 17 godzin zasypiam. I tak mam szczęście – Ci co wracają samochodami na miejsce docierają dopiero w niedzielę po południu.
POST TT RACING – MALLORY PARK
Jest niedziela i na torze Mallory Park odbywa się spotkanie Post TT Coarsa Italia Racing. Wsiadam na motocykl i po 60 kilometrach w lekkim deszczu i kolejnych 60 w ulewie jestem na miejscu. To spotkanie motocykli wyścigowych z dawnych lat. Są praktycznie wszystkie maszyny na jakich się w tym kraju ścigano, a dużą ich część stanowią te, na których ścigano się w czasie TT. Są tutejsze asy kierownicy – mistrzowie sprzed lat, ze swoimi, teraz często już zabytkowymi motocyklami. Specjalny pokaz ma klub MV Agusta, gdzie można zobaczyć chyba prawie wszystkie motocykle, jakie zostały pod tą marką wyprodukowane. Po kilku godzinach wyścigów klasycznych motocykli (ten piękny dźwięk z rur wydechowych o nieograniczonej niczym głośności) i obejrzeniu wszystkich maszyn w padoku, jak i tych tylko wystawionych do podziwiania dookoła całego toru decyduję się na powrót do domu. Tym razem całe 120 kilometrów w ulewnym deszczu i jestem na miejscu. Ach ta wspaniała angielska pogoda.
DO DOMU CZAS
...z wakacji w końcu wracać trzeba. To smutne i bardzo bolesne, więc postanowiłem z środkowej Anglii do Warszawy wrócić na jeden raz. Z Chestrfield wyjechałem troszkę przed 10.00 rano i już o 13.00 byłem w Dover – niestety spóźniając się na prom o 15 minut. Nic to następny też jest OK, choć będzie odpływał dopiero za godzinę. W trakcie przekraczania kanału obiad i regulacja zegarka (trzeba doliczyć godzinę). W Calais jestem po 17.00. Postanawiam, że prędkość przelotowa będzie się utrzymywać w granicach 180 km/h i lecę do domu. Oczywiście nie jest to łatwe – dwa razy szukam stacji benzynowej zjeżdżając z autostrady – po co pisać jak daleko jest następna? Raz, wizja pchania obładowanego motocykla zagląda mi realnie w oczy. Tankowanie na stacji potwierdza, jak było tego blisko – paliwo musiało być już tylko w układzie paliwowym. Na moje szczęście jednak kończy się tylko na strachu. W okolicach Dusseldorfu mylę drogę - roboty drogowe, kilkukilometrowy korek na zwężeniu drogi, a ja na dodatek “na pewno” wiem jak chcę pojechać – no jednak nie do końca. W sumie tę swoją pewność tracę dobre dwie godziny i trochę nerwów. Reszta drogi idzie mi już bardzo ładnie - dokładnie śledzę stan paliwa, jak i pilnuję trasy (no ale odkąd są kierunkowskazy na Hannover, a zaraz potem na Berlin, nie jest to zbyt duże wyzwanie).
Przed 2 w nocy, mocno już zmęczony nudną autostradową jazdą trafiam na polską granicę. Pięknie omijam całą kolejkę samochodów osobowych (tak na 2-3 godziny czekania) i nawet bez zdejmowania kasku czy wyciągania paszportu wjeżdżam do naszej pięknej ojczyzny.
NA WARSZAWĘ
Zaraz za dwupasmówką z granicy stoją policjanci z radarem i łupią wjeżdżających do Polski. No mój widok mierzą mnie radarem i mimo, że jadę dość szybko, wracają do dyskusji z zatrzymanymi – widać oczekiwali więcej, albo co? Nasze drogi powodują, że natychmiast się budzę, włosy stają mi dęba, a prędkość jazdy oscyluje w granicach 100-110 km/h. No cóż, zupełnie się odzwyczaiłem od takiej corridy, jaką mój motocykl odstawia. Jeszcze przed Poznaniem trafiam na dwa tiry ścigające się pod górkę, ale niewielka prędkość, z którą się poruszam pozwala mi bezpiecznie wyhamować na poboczu zamiast na grillu wyprzedzającego tira, na którym moja osoba nie zrobiła widocznego wrażenia. Cóż Polska. W Koninie na stacji benzynowej spotykam załogę z Poznania, która przeciera z rana autostradę (to była chyba 5.00) i już bez żadnych innych niespodzianek docieram rano do domu w Warszawie.
MOTOCYKL
Nie ma co mówić – kupiony w zeszłym roku Suzuki GSX-R 1000 (jakby ktoś chciał, to jest na sprzedaż) - spisał się świetnie. W całej trasie (a przejechałem około 4 800 km) oprócz dolewania benzyny, smarowania łańcucha i kilkukrotnego mycia nie wymagał żadnej obsługi. Nawet łańcucha nie musiałem ani razu naciągać! Tylko tylna opona znacząco straciła bieżnik w swojej środkowej części – teraz jest wizytówką godną prawdziwego mistrza prostej! Może nie jest to najlepsza maszyna do dalekich podróży – zawieszenie jest dość twarde, pozycja skulona, a ochrona przed wiatrem i deszczem jak na super sporcie, ale mnie było wyśmienicie. Teraz już wiem, że mógł się na nim wybrał w najdalszą nawet trasę.
I PLANY
Pierwszy raz najtrudniejszy, znacznie łatwiej za to wybrać się po raz kolejny. Zatem plany na początek czerwca roku 2003 mam już ustalone – wsiadam na motocykl i jadę na kolejne Isle of Man Tourist Trophy.
|