w ubiegłe wakacje miałem kryzys... pojechałem do lublina do byłej dziewczyny, okazała się straszną .... poszedłem na imprezę - mocno pijany, pod wpływem różnych środków... spotkałem dziewczynę z mojego liceum... jakoś się zbliżyliśmy...
po 4 dniach dość zażyłej znajomości pojechaliśmy nad morze - taka spontaniczna akcja... z 200 zł w portfelu i 4 gramami w kieszeni
...
przyznam szczerze - były to najlepsze wakacje w moim życiu - jechaliśmy na stopa przez całą polskę (z lublina do gdanska), zawitaliśmy na miejscu akurat podczas wschodu słońca... było niesamowicie...
spaliśmy pod namiotem, co wieczór urządzaliśmy romantyczną kolację na plaży... a jak skończyła się kasa - graliśmy na ulicy i zbieraliśmy (co ciekawe zebraliśmy baaardzo duuużoo - dziewczyna pięknie śpiewała, a ja nawet ładnie grałem na gitarze
).
jak wróciliśmy, rzuciłem prawie wszystkie używki, tak z dnia na dzień - nic mi więcej nie było potrzebne.... wziąłem się w garść, znalazłem dobrą pracę, kupiłem porsche, byłem szczęśliwy.....
byłem z nią jakieś półtora roku... Teraz to tylko cudowne wspomnienia...
jaki morał z tej całej historii? do szczęscia wcale nie zawsze potrzebna jest biała turbo-eska
ps> to drugie zdjęcie to widok z naszego hotelowego okna